Na San Cristobal żyje ok. 5000 ludzi, większość w miasteczku Puerto Baquerizo Moreno na południu wyspy. Tubylcy i turyści dzielą każdy metr kwadratowy wyspy z lwami morskimi, które rozsiadają sie po prostu wszędzie - na plażach, skałach, chodnikach, tarasach restauracji, a także, ku zmartwieniu rybaków, na cumujących w portowej zatoce łodziach.
fot: Antoine Bovon
Najwięcej jest ich oczywiście w porcie i na okolicznych plażach.
Na San Cristobal uprawiałyśmy głównie kreatywny plażing, czyli wylegiwanie się na piasku w towarzystwie legwanów, pływanie na bodyboardach i oczywiście, śledzenie morskich zwierząt. Pierwszego dnia wybrałyśmy się na pobliską Punta Carola, piękną, otoczoną skałami zatokę, gdzie zwierzęta wylegują się pod parasolami, a podwodna postać, którą bierzesz za nurka,okazuje się nagle lwem morskim, albo kolorowym żółwiem.
Po całym dniu podwodnej sielanki świętowałyśmy urodziny Vero przy smażonych racuchach bananowych i ceviche, czyli potrawie z surowej, namoczonej w cytrynie ryby z pomidorami, cebulą i kolendrą. Ekwadorski zwyczaj nakazuje serwowanie jej z popcornem, ale w obliczu ogólnego braku towarów w galapagoskich sklepikach, nieodłącznym zapychaczem wszystkich dań jest tutaj chwilowo ryż.
Jak na socjolożki przystało, przeprowadziłyśmy też pogłębioną analizę study narcystycznej kultury wizualnej - dane zebrane metodą obserwacji uczestniczącej.
Co można robić wieczorem na San Cristobal? Wychylić na raz Caipirinhę albo Long Island Ice Tea za 10$ w jednym z surferskich barów. Poskakać przy Danza Kuduro z wyspiarzami i pozwolić założyć sobie na głowę papierowe hawajskie kwiaty. Sączyć rum w towarzystwie emerytów z Missouri, wymieniając polityczne newsy, współczujące potakiwania i "Oh my God". Ostatecznie zdecydowałyśmy się na najgłośniejsze i najbardziej zatłoczone miejsce w mieście. Tu życie tętni przez całą noc.
W takich miejscach można wpaść na kogoś interesującego.
Następnego dnia wypożyczyłyśmy bodyboardy i pojechałyśmy na oddaloną 5 km od miasta Loberię. Ten piasczysto-skalisty zwierzęcy i surferski raj dostarczył niespodziewanej lekcji amatorkom, którym wydawało się, że ocean znają już jak własną wannę.
Na poniższym zdjęciu widać czerwoną flagę - zakaz kąpieli. Jak się póżniej okazało, nie trzeba tych flag aż tak zupełnie ignorować.
Trzy maski i fajki do nurkowania, dwie deski bodyboard, jedna kamera GoPro, trzy dziewczyny z nadmorskich krajów i z tuzin lwów w oddali. Przy brzegu niewiele się działo, nie było piany która dałaby rozpęd deskom, a wśród wystających skał pływało się nieprzyjemnie. Kołysałyśmy się znudzone, zazdrośnie patrząc na beczące lwy morskie, które skakały na falach, no normalnie, jak delfiny. Nawet nie zauważyłyśmy (no dobra, zauważyłyśmy), kiedy zaczęłyśmy coraz bardziej oddalać się od brzegu. Gdy wydawało się, że ciągle są koło nas inni ludzie, ze wielkie, spienione bałwany ledwo gdzieś majaczą na horyzoncie a skaliste dno jest całkiem stabilne, oddałam Vero swoją deskę, a ona mi - swoją kamerę.
Wtedy uderzyła pierwsza fala.
A za nią kolejna i następna, bo nagle znalazłyśmy się w jakimś aquaparku, w którym woda pryskała ze wszystkich stron, a fale rzucały nami na prawo i lewo. Raz płytko, raz głęboko, łydkami i kolanami po wystających skałach, w pewnym momencie już tylko z jedną soczewką i wodą w nosie próbowałam wydostać się z kipieli i uniknąć zderzenia z dziewczynami, które nagle zaczęły niekontrolowanie szusować na deskach tuż nad moją głową. Przedzierając się do brzegu przez skały, pod kolejnymi wielkimi falami, zobaczyłam nagle ratownika z kołem, który popłynął dalej, jak się później okazało, po dziewczynę która nurkowała jeszcze daleko za nami. W koncu wszystkim udało się wydostać z fal, z posiniaczonymi i poranionymi łydkami i nowym nabytkiem - respektem dla natury.
Następny dzień spędziłyśmy nurkując już w spokojnej zatoce Tijeretas.
No comments:
Post a Comment